piątek, 14 października 2011

Jazda, jazda!


Ruch drogowy w Maroku jest generalnie prawostronny. Ale bardziej niż Austrię, czy Niemcy, gdzie jeździ się maksymalnie przy prawej krawędzi jezdni, przypomina to Polskę, gdzie każdy pcha się bliżej osi jezdni. W zasadzie nie ma kultury przepuszczania szybszych lub zwinniejszych pojazdów (choć doświadczyliśmy kilku wyjątków). Nagminne jest także ścinanie zakrętów i jazda tak jak bardziej kierowcy w danym momencie pasuje, a nie jak prowadzą linie na jezdni. Niestety kilka razy zdarzyło się, że zza zakrętu wyłaniały się pędzące samochody jadące prosto na nas. Wyprzedanie to też najczęściej jazda na trzeciego, nieważne czy coś widać czy nie... Przed ostrym zakrętem, na wzniesieniu. Parafrazując znany cytat z kultowego filmu: "Inszallah i do przodu". Nagminne jest także "siedzenie na ogonie" - kilkakrotnie musiałam zastosować manewr "po hamulcach i gazu", żeby wymusić na kimś zachowanie większego dystansu za mną, bo nie znoszę jak ktoś jedzie tak blisko. Na szczęście nie musiałam tego robić zbyt często, bo generalnie i tak byliśmy prawie zawsze wyprzedzani, a rzadziej sami kogoś wyprzedzaliśmy.


Brawurowe zachowania marokańskich kierowców są w zasadzie legendarne - jest to kraj o jednej z najwyższych liczbie wypadków drogowych. Sami widzieliśmy kilka całkowicie złożonych z przodu samochodów, lub takich co leżały w rowie wbite w pobocze.

Ograniczenia prędkości często są co najmniej dziwne i dla mnie nielogiczne. Na przykład: kręta droga przez góry, zakręty o sto osiemdziesiąt stopni, nie zawsze dobrze wyprofilowane, wysypane żwirem z pobocza, z boku przepaść, bez barierek (tzn są takie białe słupki) i ograniczenie do 80 km/h. Zdrowy rozsądek każe jechać nie więcej niż 60, a ja mam stres jak jadę 40-50. A Marokańczycy - 80 lub więcej. OK, można tak, ale wtedy nie ma mowy o utrzymaniu się w swoim pasie. Przy czym najciekawsze - serpentyny się kończą, pojawia się rozległa równina, a wraz z nią ograniczenie prędkości do 60 km/h... Szerokie nadmorskie aleje (fotka w poście "Maroko jest spoko"): 40-60 km/h i fotoradary co 500m. Autostrada: 120 km/h i patrole policji. Bardzo utajnione. Najczęściej jeden lub dwóch policjantów gdzieś za krzakiem, w cieniu billboardu, pod mostem itp.z kamerą/suszarką, a za kilometr dwóch mobilnych łapiących tych, których namierzyli pierwsi.Często tuz przed tymi co łapali był jeszcze jeden, zatrzymujący pędzące pojazdy, które akurat wyhamowywały przy tych "łapiących".

Istotną kwestią jest przejazd przez ronda  i w ogóle skrzyżowania. Często są znaki "ustąp pierwszeństwa" ale pomimo tego częściej stosuje się regułę, że ten z prawej ma pierwszeństwo. A jak nie ma to i tak wymusi. na porządku dziennym jest to, że ten kto z przodu, kto się wepchnie, kto się włącza do ruchu, kto ma głośniejszy klakson, then ma pierwszeństwo i ten z tyłu ma się martwić. Trzeba więc być ostrożnym, bo znaki swoje, a rzeczywistość jest inna, o czym miałam okazje się przekonać na własnej skórze.

Skoro juz jesteśmy przy klaksonach... Są one substytutem niemalże wszystkiego: informują, że już minęły dwie milisekundy od czasu, kiedy światło się zmieniło na zielone (a zmienia się nagle z czerwonego, z pominięciem pomarańczowego), zastępują kierunkowskaz, oznaczają pozdrowienie innego pojazdu. W nocy zamiast kierunkowskazów wszystkie w/w funkcje spełniają światła drogowe, oślepiające przy każdej możliwej okazji.

Jazda po miastach to osobny rozdział - tam często nie ma reguł. Im bliżej centrum tym większy chaos i prawo dżungli. Często nawet postawiony na skrzyżowaniu policjant, który coś tam gwizdał w celu usprawnienia ruchu (który w zasadzie dość sprawnie regulował się sam) wyglądał jakby tylko podnosił poziom hałasu i tyle. W miastach nie są raczej respektowane znaki drogowe, jeździ się pod prąd (nam też się to zdarzyło), piesi chodzą jak święte krowy, tubylcy jeżdżą na byle czym i w dowolną ilość osób na/w jednym pojeździe. W zasadzie to skrzyżowanie przy naszym hotelu w Marrakeszu nie różniło się niczym od skrzyżowania w Delhi w Indiach czy Siem Reap, miasteczku nieopodal Angkor Wat w Kambodży.

Ze stacjami benzynowymi nie ma w zasadzie najmniejszego problemu. Najczęściej można spotkać stacje sieci Afriqua (niebieskie) i Ziz (biało-zielono-czerwone), ale i Shell występuje często i kusi plakatami z wizerunkiem naukowca w białym fartuchu w laboratorium, co ma zapewne sugerować wysoką jakość paliwa... Z jakością paliwa nie mieliśmy problemów najmniejszych - wszystko było OK. Niestety nie testowaliśmy paliwa ze "stacji przydomowych" tzn. toczonego z beczek do butelek po napojach (najczęściej alkoholowych) więc o nim nic nie możemy powiedzieć, ale z relacji innych wiemy, że jest ono ciut droższe niż na stacjach, ale raczej nie jest gorsze. Co do ceny - średnio płaciliśmy 10,45 dirhama za litr co przy okrągłym przeliczniku 10 dirhamów = 1 Euro daje cenę niższą niż w Polsce.

1 komentarz:

  1. Wiecie ze do 23 pazdziernika jest w Krakowie festiwal Barwy Maroka http://www.festiwalmaroka.pl/

    HMadzia

    OdpowiedzUsuń