wtorek, 1 maja 2012

Wenecja

28-04-2012 - sobota
29-04-2012 - niedziela

[Agata] Sobota to dzień autostradowy. Krajobraz przesuwał się szybko przed wizjerem. Zielone łąki, zielone lasy porastające wzgórza z zamkami lub ich ruinami, ewentualnie soczyście żółte pola rzepaku. Na wizjerze roztrzaskiwały się owady...

Do Wenecji dojechaliśmy około 19:30. Ulokowaliśmy się w hoteliku i ruszyliśmy na nocny podbój miasta. W drodze na przystanek autobusowy linii 6, 6/ i 66 mijaliśmy rondo z fontanną - świetny obiekt do kolorowych zdjęć.







Podróż autobusem trwała jakieś 10 minut. Nie udało nam się kupić biletów, więc jechaliśmy na gapę, a pan kierowca dał nam tylko coś w rodzaju informacji „no ticket” ale czy nie ma czy nie trzeba czy coś jeszcze innego to już pozostaje jego tajemnicą. Zresztą, kasowniki i tak chyba nie działały.

Po dotarciu na Piazzale Roma rozpoczęliśmy nocny gubing po uliczkach. Najpierw postawiliśmy sobie za cel odnalezienie jakiejś knajpki, bo ostatni posiłek jedliśmy gdzieś w okolicach Klagenfurtu. Udało się - zamówiliśmy po pizzy i kieliszku wina. Wszystko było znakomite, choć knajpkę już zamykali i jedliśmy trochę pod presją czasu. Swoją drogą wydało mi się to trochę dziwne, że o 22:30 już w zasadzie nie ma żywego ducha na ulicach i wszystko jest pozamykane...




Pół pizzy wzięliśmy na wynos, bo już nie mogliśmy jej dojeść i dalej spacerowaliśmy po wąskich uliczkach i mostach nad kanałami.





Zmęczenie jazdą jednak dało nam się we znaki i w okolicach północy postanowiliśmy wracać do hotelu. Tym razem ledwo udało nam się wsiąść do autobusu – tak był napakowany ludźmi. Dziwne, biorąc pod uwagę pustkę na ulicach Wenecji. Udało nam się kupić bilety na przejazd, ale nie dotarliśmy do kasownika, żeby je skasować. Kontroler i tak nie miałby szans na przeciśnięcie się przez tłum. A poza tym – kontroler? We Włoszech? Nieee…

W niedzielę rano zjedliśmy śniadanko w stylu kontynentalnym i znowu ruszyliśmy na podbój Wenecji. Ustaliliśmy, że najpierw popłyniemy sobie w okolice Placu Św. Marka tzw. vaporetto (tramwaj wodny), a następnie wrócimy do Piazzale Roma w nasz ulubiony sposób, czyli gubiąc się w uliczkach. Po dwóch podejściach kupiliśmy w automacie bilety na vaporetto i Patryk dostał SMS od znajomego, że ten właśnie przypłynął do Wenecji jachtem. No to postanowione – spotkanie w porcie. Mieliśmy obawę, że jak już tam dotrzemy, to żeglarska gościnność spowoduje, że zabalujemy na jachcie, film nam się urwie o 15:00 i tyle będzie zwiedzania Wenecji. Mimo wszystko zaryzykowaliśmy, bo tak czy inaczej byłoby fajnie.

Podróż vaporetto trwała jakieś pół godzinki. Mieliśmy podgląd na pracę sternika – generalnie był to klasyczny wyżelowany Włoch, który przeglądał na komórce facebooka gdy dobijał do kolejnych przystanków i wcale nie przejmował się kolejnymi łupnięciami łodzi o keje. Tak więc przepłynęliśmy Canale Grande, podziwiając Wenecję ze strony wody i pozdrawiając pana Gondola Jerzego. Pierwszego, drugiego... piątego... trzydziestego... Dużo ich tu :) Wysiedliśmy na ostatnim przystanku linii „2” w okolicy pl. Św. Marka.









Taaak… pisałam coś o pustych ulicach? Bzdura. Ruch turystyczny taki, że palca nie było gdzie wcisnąć. W uliczkach i na mostach robiły się korki. Rzeka ludzi. Fuuuuuj. Bleeeee. Nie lubię.



Cieszyliśmy się, że do portu mamy jeszcze kawałek, bo z każdym krokiem zmniejszała się ilość ludzi. Żeby osłodzić sobie spacer kupiliśmy sobie lody – mnie tym razem zafascynowały lody bazyliowo-limonkowe :)

Do portu musieliśmy się „włamać” tzn. wejść za kimś kto miał kartę magnetyczną do furtki. Ale udało się, choć facet wyglądał na takiego co nie wie czy dobrze robi wpuszczając podejrzaną dwójkę do portu. Udało się też namierzyć znajome twarze i spędzić z nimi kilka chwil na jachcie, wypić ruskiego szampana, whisky z colą, a nawet zjeść obiad. Potem wspólnie udaliśmy się na podbój Wenecji, ale tłum na pl. Św. Marka nas rozdzielił i już nie udało nam się spotkać ponownie.












Zanurzyliśmy się więc z Patrykiem w labirynt uliczek.








W końcu trafiliśmy na „stanikowy bar” – fajna bluessowo-jazzowa muza, piwo - nawet na happy hour się załapaliśmy (buy one, get one free), a pod sufitem setki biustonoszy. Szkoda mi było rozstawać się z moim, więc nie powiększyłam tej ciekawej kolekcji.




Następnie podjęliśmy misję znalezienia knajpki z jedzeniem, co wcale nie było takie proste, bo albo nie było miejsc, albo ceny były z kosmosu. W końcu trafiliśmy na jakieś miejsce, gdzie obsługiwał zblazowany kelner, ja zjadłam średnią lasagne, a Patryk przeciętne penne. Czas na dalszy gubing.






W zasadzie wszystko fajne co miało się przytrafić już się zdarzyło, więc znowu ruszyliśmy do hotelu. Tym razem mieliśmy i bilet, i nawet miejsce do siedzenia w autobusie…

1 komentarz:

  1. Fajowo :) Szkoda, że tu 'u mnie' ludzie myślą dupami i nie inwestują w turystykę. Daleko trochę, ale enduro-zapaleńcy i mountain climberzy mieliby tu raj !

    OdpowiedzUsuń