piątek, 2 września 2011

Atlas Wysoki - przez studia filmowe do Marrakeszu

Czwartek, 25.08.2011

[Agata] Droga z Tinerhir do Ouarzazate była dość monotonna. Od czasu do czasu pojawiały się urozmaicenia w postaci stosunkowo ciasnych zakrętów. Wiatr, choć ciepły, wiał z lewej strony i przyjemnie mimo wszystko chłodził lewą część ciała, ale jednocześnie przedmuchiwał gorące powietrze z okolic silnika prosto na prawą goleń i skutecznie ją podsmażał. Jeden z silniejszych podmuchów o mało co nie wysadził mnie z drogi - poczułam jak nagle moto się przechyla i przesuwa do prawej krawędzi jezdni, jednocześnie widząc, że Patryk miga światłami awaryjnymi nadając mi sygnał "uważaj" - widocznie on i Hanka też to odczuli.

W Ouarzazate znajdują się studia filmowe, które wraz z okolicznymi plenerami przysłużyły się do powstania takich filmów jak Gladiator, Królestwo Niebieskie, Mumia 2, Asterix i Obelix - Misja Kleopatra, Kundun, Ben Hur i jeszcze wielu innych.

Brama wjazdowa "na obiekt" była zamknięta, ale wyjazdowa otwarta, więc wjechaliśmy wyjazdową. Jakiś zaspany portier/ przewodnik/ ochroniarz wytłumaczył nam, że można pozwiedzać jedną z hal za 30 dirhamów od osoby i że zajmie to ok. 20 minut. Szybkie spojrzenie na zegarki - i już zaczynamy zwiedzanie. Brama do hali się zacięła, ale nasz przewodnik otwiera ją kopnięciem - z powodzeniem mógłby wystąpić w jakimś filmie kung-fu.

W środku jest trochę ciemno, ale widać, że hala jest ogromna, wysoka i zawiera nieco rekwizytów.
Centralne miejsce zajmuje galera z Ben Hura. Jako, że jesteśmy jedynymi zwiedzającymi możemy przejść za barierkę i popodziwiać eksponaty z bliska - ja m.in. zasiadłam na tronie Kleopatry, a Patryk ukłonił się grupce Buddów a potem dołączył do kilku mumii w ich sarkofagach. No i jeszcze szybki lans przy flocie sześciu czy siedmiu czerwonych ferrari ze styropianu stojących na parkingu.


Po zwiedzaniu sprawdzamy dalszą trasę i stwierdzamy, że przed Marrakeszem musimy gdzieś zatankować. I nie jest to takie proste, bo nie mamy już dirhamów. Naprzeciwko jest stacja benzynowa i podjeżdżamy na nią pytając czy można zapłacić kartą. Można. Tankujemy. Idę płacić. Pan z obsługi zaczyna szukać kabelków i podłącza terminal. Zaczynam się zastanawiać, czy wie co robi, bo widać, że ta metoda płatności jest co najmniej niepopularna. Coś poklikał, wstukałam PIN i nic. Coś się zawiesiło. Pan poszedł po wparcie techniczne, po chwili wrócił, poklikał, wstukałam PIN i tym razem z terminala wyszedł kwitek, który jeszcze musiałam podpisać. Mam nadzieję, że transakcja została zarejestrowana tylko raz ;)

Góry są coraz bliżej. Krajobraz znowu się zmienił. Wjechaliśmy w niewysokie jeszcze górki porośnięte niską roślinnością. Gdyby zmienić skalę, to byłyby to kamienie porośnięte mchem. Droga zaczyna się coraz bardziej wić i wspinać, góry zmieniają się na czerwone. Widzimy jakieś zbiegowisko i okazuje się, że to wypadek samochodowy - chyba ktoś wypadł z serpentyn do rzeki, bo na drodze "nic nie widać", a tłumek zebrał się przy barierce.

Wijącą się drogą dojeżdżamy do przełęczy Tiszka. Mieliśmy zamiar się tam zatrzymać i zjeść jakąś fasolkę z puszki, ale przełęcz okazuje się być totalnie komercyjnym zbiorem sklepików z kolorowymi kamykami i innymi cudami.


Chcemy sobie zrobić fotkę i natychmiast przechwyca nas Ahmed Berber, który wysępia ode mnie kilka aspiryn i ibuprom oferując w zamian prezent ze sklepu. Wiem, że cokolwiek wybiorę będzie wymagało solidnej dopłaty więc wygrzebuję mały kryształek i rzeczywiście dostaję go za free ;) Patryk daje się skusić na dwa kolorowe kamyki i z komentarzem "ci, to wcisną Eskimosowi lód" nadaje sygnał do dalszej jazdy.


Na fasolkę zatrzymujemy się za kilkaset metrów. Do Marrakeszu mamy jeszcze 111 km (o czym informuje nas stojący obok znak drogowy), z czego połowa dalej przez góry. Widoki są wspaniałe. Popołudniowe słońce, deszczowe chmury, tęcza, nasycone kolory. Jak z bajki. Znowu co chwilę się zatrzymujemy na, za każdym razem ostatnie "foto session". Jest pięknie!


[Patryk] Śniadanko, pakowanko, montowanko bagaży na motorach i w drogę. Jeszcze tylko serdeczne pożegnanie z naszym gospodarzem. Swoją drogą, jedna z najfajniejszych osób jakie poznaliśmy w trakcie wyprawy. Każdego wieczoru, po przygotowaniu jedzenia, jak już trochę podjedliśmy siadywał sobie z nami i rozmawialiśmy.
My słabo po francusku, o arabskim nie wspomnę, on słabo po angielsku, o polskim nie wspomnę :). Gadaliśmy o życiu, o podejściu europejczyków do pieniędzy, o jego podejściu, o wsi w której mieszka, o Maroku. Dowiedzieliśmy się, że od czasu gdy w północnej Afryce rozpoczęły się rewolucje, turystyka mocno przysiadła. Europa wkłada Maroko do tego samego worka co Egipt, Tunezję, Libię i inne kraje arabskie. Dodatkowo, gdy kilka miesięcy temu w Marrakeszu wybuchły bomby turyści przestali prawie całkiem odwiedzać te okolice. Nie był nachalny, nie chciał nam sprzedać nic ponad to co sami chcieliśmy, nie traktował nas jak portfeli na dwóch nogach. My nie traktowaliśmy go jak majfrenda tylko jak przyjaciela. W końcu uścisk dłoni, wspólna fota i w drogę.


Trasa do Marrakeszu miała po drodze kilka atrakcji. Pierwsza z nich niedaleko po wyruszeniu nie była szczególnie okazała, ale ciekawa. Otóż za zakrętem pojawiła się brama. Taka sobie, trochę zdobna i co najciekawsze, całkiem "in the middle of nowhere"... Nic nie było za nią, nic nie było przed nią. Może stała na granicy jakiegoś okręgu administracyjnego, albo w planach za 100 lat ma tu powstać miasto. W każdym razie dla uporządkowanego i szukającego wszędzie celowości przeciętnego umysłu europejskiego - zupełnie "od czapy".


Kolejny punkt programu, to zagłębie kwiatów róży. Niewielki obszar u podnóża Atlasu, gdzie na potęgę hoduje się róże, a potem destyluje z nich olejki i różne mikstury. Wokół drogi pełno sklepików, przed którymi majfrendzi dwoili się i troili aby stanąć i kupić cokolwiek. "Nie ma mowy" myślałem. Stanę tam gdzie nikt nie będzie mnie namawiał do stawania. W końcu jest. Mały sklepik na końcu wioski. W środku czarnoskóry Afrykańczyk. Kupujemy kilka drobiazgów, w tym pachnące różami mydełko za kilkadziesiąt groszy. Za jakiś czas, mimo trochę sztucznego zapachu, będzie wspaniale przypominało marokańską wyprawę.

Dalej szlak kazb. Przeczytałem o nim zdanie w przewodniku, które mówiło, że taki tu jest. Więcej nic o tym nie było. Domyśliłem się jednak gdzie, bo na mapie gpsowej było skupisko atrakcji turystycznych opisanych jako stare zamki. Ustawiłem trasę w to miejsce. Kilka kilometrów jazdy po bitej drodze i są. Kilka naprawdę starych, robiących wrażenie zamków (jeżeli tak to można nazwać). Duże wrażenie zrobiły na mnie dwie rzeczy. Po pierwsze to, z czego były zbudowane kazby. Podobnie jak w wielu miejscach Maroko, tego typu budowle zbudowane są ze słomy i z wyschniętego błota... Część z nich zawiera drewniany szkielet, część to połączone ze sobą gliniane cegły. Suszone na słońcu cegły, a także cała budowla są wystarczająco twarde i solidne, aby w tych warunkach klimatycznych przetrwać długie lata. To też pokazuje, jak rzadko musi tu padać. Gdyby taka kazba stała dajmy na to w Krakowie, to nie przetrwałaby pewnie miesiąca. Deszcz zrobiłby z niej błotnistą kupkę. Druga sprawa to to, że te stare budowle stoją niezagospodarowane w środku niewielkiej, odległej wioski. Nie ma do nich drogowskazów, nie ma budki z biletami, nie było nawet ani jednego majfrenda próbującego coś sprzedać. Z jednej strony niesamowite wrażenie kontaktu z czymś co naturalnie istnieje tu od lat. Bez opakowania, bez całej turystycznej otoczki. Z drugiej strony trudno nie mieć myśli o tym, że jeżeli ktoś nie opakuje tego w turystyczną otoczkę, za kilka lat, nie będzie tu co oglądać.

Po obejrzeniu kazb, pojechaliśmy dalej w stronę Marrakeszu. Z każdym kilometrem przybywało minibusów z turystami. Przestawaliśmy być jedynymi białymi w okolicy. Droga przez Atlas pięknie wiła się górskimi serpentynami. Pewnie gdyby nie wczorajsze offroady na jeszcze większych wysokościach, byłby to kulminacyjny punkt naszej moto-wyprawy.


Po drugiej stronie gór, wzdłuż drogi rosły takie ilości opuncji jakich nigdy w życiu nie widziałem. Dorośli i dzieciaki zrywali z nich dojrzałe owoce, bardzo popularne w Maroko.


Słońce schodziło nisko nad horyzont, gdy dojechaliśmy do skrzyżowania na którym nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otoczyli nas ludzie na skuterkach, rowerach, zaprzęgach ciągniętych przez osły. Marrakesz przytulił nas do siebie w jednej chwili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz