wtorek, 13 września 2011

Casablanca i Pożegnanie z Afryką

Sobota, 27.08.2011,
Niedziela, 28.08.2011,
Poniedziałek, 29.08.2011

[Patryk] Jadąc z Marrakeszu do Casablanki postawiliśmy na czas przejazdu. Dlatego też skorzystaliśmy z płatnej autostrady - trzeba przyznać, że całkiem fajnej. Niewielki ruch, i dwa pasy w jedną stronę, mimo bardzo częstych patroli policji kontrolujących prędkość pozwoliły nam dotrzeć sprawnie do celu.

Miasto, tak jak się spodziewaliśmy jest ogromne, gęsto zaludnione i w zasadzie niewiele różni się od miast południowej Hiszpanii. Naszym celem w Casablance było zobaczenie meczetu Hassana II-go. Jest to ogromna budowla, zbudowana około 20 lat temu, którą naród marokański, a w zasadzie marokańscy urzędnicy podarowali poprzedniemu królowi na urodziny. Prezent, otoczony z trzech stron wodami Atlantyku, faktycznie robi wrażenie.


Oczywiście nie można go zwiedzać, choć podobno czasami jest to możliwe dla tzw innowierców. Swoją drogą trochę nie dziwi fakt że Islam w świecie zachodnim wzbudza bardzo mieszane uczucia. Pomijając kwestie islamskiego fundamentalizmu, coś co jest dość zamknięte a tym samym nieznane, musi u ludzi budzić lęk. Sam z przyjemnością pozwiedzałbym jeden czy drugi meczet, dowiadując się coś więcej o samej religii. Niestety, takiej opcji nie ma.


Uważam, że dobrze dzieje się że większość religii na świecie jest bardziej otwarta. Można pozwiedzać kościoły i synagogi, a moi znajomi podróżnicy opowiadali mi historię, jak w pewnym miejscu w Azji z braku innych możliwości, buddyjscy mnisi zaproponowali im nocleg w świątyni . Podobno spanie u stóp posągu Buddy było wyśmienite.


Ciekawe jest to, że Casablanca każdemu kojarzy się z filmem o tym samym tytule. Jeszcze ciekawsze, że ani jeden kadr z tego filmu nie powstał ani w tym mieście ani nawet w promieniu tysiąca kilometrów od prawdziwej Casablanki. Taka to już jest siła Hollywood :)

Z Casablanki pojechaliśmy dalej autostradą na północ z myślą znalezienia jakiegoś noclegu na wybrzeżu Atlantyku. Ponieważ, jak to zwykle ze mną bywa, pokręciłem coś na węzłach autostrady, przejechaliśmy przez Rabat, którego nie mieliśmy zamiaru zwiedzać.


Nie mieliśmy szczególnie pomysłu gdzie zanocować, ale na mapie papierowej, którą mieliśmy jedna z miejscowości, przy niewielkim parku narodowym oznaczona była żółtym kolorem, co oznacza że jest turystycznie ciekawa. Dobra, niech będzie – zobaczymy... Ustawiłem GPS i pojechaliśmy do Moulay-Bousselham. Dojechaliśmy już po zmroku. Nie lubię szukać noclegów tak późno. Zwykle pod wpływem presji czasu i braku orientacji w terenie nie wybieramy najlepiej. Postanowiliśmy z Agatą że nie będziemy się spieszyć i spokojnie sprawdzimy możliwości. Pierwszy hotel okazał się brudny i daliśmy sobie z nim spokój. Drugi natomiast, mimo że o takiej samej cenie, całkiem w porządku. Cierpliwość kolejny raz okazała się niezrównanym sprzymierzeńcem. Z balkonu w świetle księżyca widać było rybackie łódki, leżące na piachu. Oznaczało to, że jesteśmy w miejscu gdzie są pływy, czyli woda podnosi się i opada w ciągu doby. Super, kolejna ciekawostka przyrodnicza, która będziemy mogli jutro poobserwować.

[Agata] Przejazd autostradą nie był jakoś szczególnie atrakcyjny. Widowiskowe krajobrazy, jakie do tej pory podziwialiśmy na "lokalnych" drogach się skończyły i dookoła było tak nijak, w porównaniu do tego do czego przyzwyczailiśmy się przez ostatnie dni. Ładnie, ale nie spektakularnie czy egzotycznie. Widać, że każdy kilometr zbliża nas do tego co znamy jako "Europa południowa".

Ciekawostkę stanowiły wspomniane patrole policyjne, ale ruchu drogowym mam zamiar napisać osobny post, więc na razie daruję sobie opis metod ich działania. W każdym razie w wyniku jednego z działań jednego policjanta, który bardzo machał na wyprzedzające mnie samochody i na mnie, zatrzymałam się przy patrolu, ale kazali mi jechać dalej. No i pojechałam. Dostało mi się po uszach od Patryka za "emerycką jazdę" - ale powiedziałam że wiatr mnie trochę ściąga z drogi i że zatrzymałam się przy patrolu bo na mnie machali i już było OK. Przy następnym patrolu zatrzymał się Patryk, pytając o najbliższą stację benzynową, bo Hance trochę zaschło w baku i na moment zjechaliśmy z autostrady na tankowanie. Swoją drogą nie wyobrażam sobie zatrzymania się na autostradzie przy policji w Polsce, żeby zapytać o stację - pewnie gratis do odpowiedzi byłby mandat ;)

Casablanka okazała się super nowoczesnym miastem z szerokimi ulicami i bardzo gęstym ruchem ulicznym, który prawdę mówiąc mocno mnie zmęczył. Ciasno, gęsto, chaotycznie. Nie wiadomo kto, gdzie i którędy jedzie, linie wytyczające pasy ruchu w ogóle nie mają znaczenia, światła nierzadko też. O kierunkowskazach można zapomnieć. Zanim dojechaliśmy do meczetu Hassana II już kilka razy miałam ochotę zatrzymać się i odpocząć. W końcu jakoś przebrnęliśmy przez centrum i dotarliśmy nad Atlantyk, gdzie stoi imponującej wielkości budowla. Podobno ten meczet jest najwyższą budowlą sakralną na świecie. Parking płatny, zwiedzanie niemożliwe (tzn. gdzieś do środka wleźliśmy, ale po chwili nas wyprosili). Sama radość ;) W każdym razie można było chwilę powłóczyć się po ogromnym dziedzińcu.

Fantastyczne wrażenie było gdy popatrzyło się w górę, na minaret - chmury płynące po niebie powodowały wrażenie jakby wieża właśnie waliła mi się na głowę.

Drugim fajnym widokiem były spore fale na Oceanie, na których lokalni surferzy próbowali swoich sił. Widzieliśmy, jak woda nieźle kilku skotłowała.

Po chwili już jechaliśmy dalej na północ. Zupełnie niezaplanowanie powtórzyliśmy przejazd przez zatłoczone miasto, gdy omyłkowo znaleźliśmy się w centrum Rabatu. Potem znowu znaleźliśmy się na autostradzie.

W końcu dojechaliśmy do miejsca noclegu. Wybraliśmy bardziej przyzwoity z dwóch dostępnych hoteli. Miasteczko było trochę brudne i śmierdzące, po pokoju biegały karaluchy (i jeszcze więcej mrówek, które błyskawicznie usuwały płaskie karaluchy, które odbyły spotkanie z butem) i w ogóle jakoś tak czuliśmy, że przygoda już się powoli kończy i pewnie nic ciekawego już nas nie spotka, więc może zamiast zostawać tu na następny dzień spakujemy się i przyspieszymy powrót do domu.

Poszliśmy na krótki spacer na plażę, posłuchaliśmy Oceanu i zjedliśmy średnie żarcie w jednej z knajp. Odłożyliśmy decyzję o tym co i jak do rana.

Rano sprawy jawiły się w lepszym świetle. Widok dookoła i perpektywa atrakcjyjnego spędzenia dnia sprawiły, że jednak zdecydowaliśmy się zostać. Przypływy i odpływy (każdy występujący dwukrotnie w ciągu doby) robiły półtorametrową różnicę poziomu wód w zatoczce i całkowicie zmieniały krajobraz.

Niska woda:

Wysoka woda:

Jednooki majfrend, Vasco, zwerbował nas na swoją łódkę i odbyliśmy całkiem miłą wycieczkę, podczas której oglądaliśmy różne ptaki, w tym flamingi (no... jednego flaminga), całe mnóstwo krabów i podglądaliśmy jak pracują miejscowi rybacy. Ponadto Vasco namówił nas na zamówienie u niego na kolację krabów, co zrobiliśmy.







Druga część dnia minęła nam na odwiedzeniu targu, gdzie uzupełniliśmy braki w rzeczach, które chcieliśmy kupić i przywieźć do Polski.
Kupiliśmy też kilka przekąsek i bagietki do krabów na kolację. Naszą uwagę zwróciła cukiernia, gdzie sprzedawali drożdżówki z pszczołami gratis. Od razu przypomiał mi się dowcip, jak to Chuck Norris nie je miodu - on żuje pszczoły. Nie poszliśmy w jego ślady i nie kupiliśmy tych konkretnych słodkości.

Przeszliśmy się plażą nad Atlantykiem i nawet zanurzyliśmy w nim stopy, ale woda przypominała temperaturą Bałtyk i darowaliśmy sobie kąpiel. Byłam za to pełna podziwu dla kobiet, które w swoich burkach towarzyszyły w kąpieli małym dzieciakom.... Przecież mokre ciuchy w zimnej wodzie oblepiające ciało to coś naprawdę mało przyjemnego... Brrr...

Spacerek był naprawdę miły, nazbierałam trochę muszelek, nawdychałam się morskiego zapachu "na zapas", przeszłam slalomem między ustawionymi wędkami, a piasek wypeelingował mi pięty.

Niestety z plaży trzeba było się powoli zwijać, bo nadszedł czas spotkania z Vasco i odbioru krabów, które dla nas przygotował.

Idąc tak w kierunku miejsca spotkania zastanowił mnie jeden widok - rozumiem, że tu są pływy i że woda się raz podnosi, a raz opada, ale chyba nie na tyle, żeby na balkonie jednego z domów przy plaży trzeba było motować monstrualny odbijacz chroniący burtę cumujących łodzi....


Odbiór krabów to osobna historia - jak to zwykle z majfrendami bywa - zawsze coś pójdzie inaczej niż miało być. W efekcie dostaliśmy 50% więcej krabów niż zamawialiśmy, oczywiście za 50% więcej kasy. W dodatku jakoś mi kraby smakowo tym razem nie podeszły i całą porcję dzielnie zjadł Patryk...


W poniedziałek rano wyruszyliśmy w kierunku Tangeru. Znów zaplanowaliśmy przejazd autostradą. Mieliśmy ostatnie pięćdziesiąt kilka dirhamów i gdy podjechaliśmy pod bramki okazało się że braknie nam kilkunastu, żeby zapłacić za przejazd. Patryk zwinnie wycofał się pod prąd i skoczył do najbliższego bankomatu, wypłacił najmniejszą możliwą sumę i wrócił, po czym śmignęliśmy do Tangeru.

W Tangerze znowu przećwiczyliśmy jazdę po mieście, ale było to nieporównywalnie łatwiejsze niż przeprawa przez Casablankę. Dwa zdarzenia są niewątpliwie warte odnotowania - przepychający się lokales w wypasionej furze robił to na tyle bezczelnie, że spunktował jeden z kufrów przy patrykowej Hance. Na szczęście nic się nie stało - lekkie otarcie plastiku i tyle. Za to możliwość zatrzymania ruchu w celu ochrzanienia lokalesa - bezcenne :) Druga rzecz, to niesamowita mgła, która wbijała się w miasto od strony wody. Nagle zrobiło się chłodno i wilgotno, a widoczność znacząco spadła.

Dotarliśmy do portu i kupiliśmy bilety na prom. Przy bliższych oględzinach okazało się, że są dla dzieci i że są na godzinę 12:00, a już jest po 13:00, ale jakoś nas to nie ruszyło. Chyba się przyzwyczailiśy, że czasami brak tu logiki. Zgodnie z instrukcjami podjechaliśmy straignt to ferry. Tam kolejni majfrendzi oferowali swoje usługi w załatwianiu granicznych formalności. Patryk postawił sobie za punkt honoru, że nie będzie już nikomu płacił (tu majfrendzi na wejście powiedzieli że chcą 20 Euro (!)) ale przy braku wspólpracy policji/celników (ewidentnie brak współpracy miał na celu to, żeby jednak "wynająć" majfrenda i zostawić trochę kasy) trzeba było jednak majfrenda wynająć. Ale tym razem na naszych warunkach: "dajemy 5 $ - zainteresowany czy nie?". I oczywiście jakiś zainteresowany się znalazł. Przepchnął nas na początek kolejki poinformował że jeszcze przy tamtych policjantach należy się zatrzymać (co zrobiliśmy, ale oni wcale nie byli nami zainteresowani) i wsiedliśmy na prom do Tarify. Motocykle dostały specjalne miejsca, zostały zabezpieczone pasami, żeby się nie poprzewracały w transporcie (pod pasy nawet dostały białe szmatki, żeby się pasami nie pobrudziły, chociaż i tak były brudne jak nieszczęście, ale to miło ze strony obsługi, że tak zadbała.)

"Po drugiej stronie", w Tarifie, czekała nas jeszcze jedna kontrola dokumentów (podziwam celników, że patrząc na zdjęcie w paszporcie i głowę ubraną w kask rozpoznają że posiadacz paszportu i osoba podróżująca to ta sama osoba) i obwąchanie przez granicznego psa-celnika. I oto jesteśmy w Hiszpanii. Kilkanaście kilometrów od Afryki, a jakże tu inaczej. Spokojniej, czyściej, mniej chaotycznie, choć jak jechaliśmy do Maroka, południe Hiszpanii było dla mnie czymś abstrakcyjnym. Zaczęłam się bać, ze niemiecki Ordnung to mnie chyba zmiażdży...

Wyjechaliśmy na widokową trasę prowadzącą na wschód, wzdłuż wybrzeża, w kierunku Malagi. Po paru kilometrach zatrzymaliśmy się, bo pięknie było widać Afrykę, którą właśnie pożegnaliśmy.


2 komentarze:

  1. Wspaniala przygoda, jeszcze raz Wam jej gratuluje :)
    Moze narysowalibyscie jakas mapke i wrzucili na bloga na podsumowanie ile km przejechaliscie i jak jechalisci? Tak pogladowo :)
    Pozdrawiam
    HMadzia

    OdpowiedzUsuń
  2. Spokojnie, to jeszcze nie koniec postów. A taki podsumowujący też się na pewno napisze :)

    OdpowiedzUsuń