niedziela, 4 września 2011

Marrakesz

Piątek, 26.08.2011

[Agata] Do Marrakeszu dojeżdżamy we czwartek o zmroku, meldujemy się w hotelu w samym centrum mediny, do którego zaprowadził nas zwerbowany przez nas (!) majfrend. Gdy rozpakowujemy motocykle zaczepia nas para Polaków i informuje, że ich ekspedycja poszukiwania piwa w muzułmańskim kraju w ramadanie właśnie dobiega końca, bo w hotelu obok (którego szukali już dłuższą chwilę) podobno podają ten magiczny napój. Jako że do tej pory nie spotkaliśmy turystów z Europy, a %% ostatnio piliśmy na Saharze, to umawiamy się z nimi na piwo i pogaduchy jak się tylko ogarniemy. W ten oto sposób w przemiłym towarzystwie Moniki i Sebastiana z Łodzi, również motocyklistów i podróżników zaliczamy kolację ze straganów na placu Jemaa el-Fna (gdzie koncentruje się nocne życie Marrakeszu) wieczorny gubing w medinie i piwo w hotelu Grand Tazi.

Z balkonu naszego hotelowego pokoju, wychodzącego na jedno z bardziej ruchliwych skrzyżowań, jeszcze przez chwilę przyglądamy się nocnemu życiu mediny - masa samochodów, rowerów, skuterów, dorożek pędzi w różne strony, a pomiędzy nimi przemykają jeszcze rolkarze, wózki i osiołki. Do tego trąbienie i pokrzykiwanie i gwar rozmów z hotelowej kafejki. Zamknięcie okien do pokoju wcale nie odcina nas od zgiełku, ale właśnie o to chodziło - żeby zanurzyć się w tym gwarnym mieście "na jawie i we śnie".

Rano wstajemy i jemy śniadanie w łóżku... A co! Podają je do pokoju, stolik jest tylko na balkonie, ale tam jest trochę za ciepło (okna wychodzą na wschód) więc jemy je w łóżku :) Co prawda taca z jedzeniem lekko tonie w soku pomarańczowym, bo pani, która nam przyniosła śniadanie wywróciła jedną ze szklanek, ale co tam – i tak nam smakuje (gdy pani przyszła zabrać tacę po zjedzeniu przez nas śniadania, też wywróciła szklankę, tym razem pustą i śmiała się, że to już duzjem fła).

Rozkminiamy z przewodnikiem co i jak, co chcemy zwiedzić i w jakiej kolejności. Na liście mamy Muzeum Dar Si Said, Pałac El-Bahia, ruiny pałacu El-Badi. O dziwo, wszystko jest otwarte (nie tak jak w Fezie) i co najważniejsze - po medinie poruszamy się sami (z pomocą nawigacji na htc Patryka), żaden majfrend nas nie zaatakował. O to chodzi!





Chcemy jeszcze zwiedzić tutejsze farbiarnie skór i tu jakiś lokales w piłkarskiej koszulce i żółtych "babuszkach" nas chce prowadzić tzn. idzie przed nami i cały czas sprawdza czy idziemy za nim, ale nie zagaduje nas. Chcemy mu się trochę wywinąć - a to siadając i odpoczywając, a to zbaczając z drogi - on też wtedy odpoczywa i czeka lub zbacza z drogi... cóż za zbieg okoliczności ;) W okolicach farbiarni znowu lokalesi są nieco bardziej natrętni chcąc nas wciągnąć do ich farbiarni. Pech chce, że ja pilnie muszę siku. Patryk na swoim htc ustawia nawigację na najbliższe wucety, ale skręcamy w złą alejkę i dochodzimy na jakieś podwórko. Dead end road. I farbiarnia. Właściciel nas przejmuje, udostępnia mi toaletę i opowiada zdawkowo o procesie garbowania i farbowania skór. Po Fezie już to wszystko wiemy - że używają pidżen szit jak długo moczą i suszą itp :) Tłumaczy, że teraz ramadan i że ciepło więc nie pracują tak intensywnie - rzeczywiście, betonowe "wanny" są puste. Zostawiamy trochę grosza dla "housekeepera" i ruszamy do hotelu - czas na późny lunch.

Po drodze kupujemy trochę przekąsek, słodkich dla Patryka i słonych dla mnie, które zjadamy na naszym balkonie. Patryk dopisuje swoją część posta o Saharze i znowu ruszamy "w miasto". Znajdujemy "cyber", wrzucamy posta w sieć i idziemy na wieczorny gubing i marrakeszowe zakupy.
Podziwiamy podświetlony meczet Kutabijja, górujący nad mediną i znów idziemy na plac Jemaa el-Fna. 


Tym razem pijemy marokańską herbatę (tzw. berber whisky).


Patryk zjada miskę hariry (ja nie, bo jest doprawiona kolendrą), a potem dopycha miską ślimaków.


Zjadamy też trochę przekąsek ze straganów, ale niestety nie są tak dobre jak te wczorajsze :( Za to jest ich mniej i są nieco droższe...



Po posiłku zatapiamy się w labirynt uliczek, kupując to i owo dla tych i owych. Nie wiadomo kiedy robi się już dość późno. Na koniec wypijamy jeszcze po szklance soku ze świeżo wyciśniętych pomarańczy i cytryn i lulu. Jutro znowu jazda i kolejne wrażenia.


[Patryk] Do Marrakeszu dotarliśmy późnym popołudniem. Ustawiłem nawigację do jakiegoś parkingu, obok którego był hostel. 600 metrów przed końcem trasy stanęliśmy przed wąską bramą wjazdową do mediny. Pomyślałem, że nie bardzo wiem, jak ciasna jest ta uliczka i czy nawigacja nie próbuje poprowadzić nas przez jakieś miejsce dostępne tylko dla pieszych, co zazwyczaj da się pokonać  motocyklem, ale w wąskich czasem na pół metra uliczkach, zakręcających pod kątem 90 stopni może to oznaczać pewne trudności.

Stanęliśmy, zdjąłem kask, i powiedziałem do Agaty żebyśmy poczekali tu na nocleg, który pewnie za chwilę sam do nas przyjdzie. Wokoło kręcą się ludzie, jeżdżą skuterki, ktoś na wózku z osłem. Obok nas rząd zaparkowanych samochodów. Jestem przekonany, że najdalej za 5 sekund jakiś majfrend nas przechwyci. Mija pierwsza i druga sekunda. Nic! Mija trzecia i czwarta sekunda, nie powiem, lekko się zaniepokoiłem. Mija kolejnych 5 sekund i NIC  SIĘ  NIE  DZIEJE!!! Klęska urodzaju, kryzys ekonomiczny, trzecia wojna światowa w jednej chwili. Nikt nie podchodzi, nikt nie proponuje nam jedzenia, parkingu, sauny, basenu, lotu w kosmos! Świat się kończy. Pierwszy raz od kiedy opony motorów dotknęły afrykańskiej ziemi musimy sobie sami zorganizować nocleg! Trzeba więc wziąć sprawy w swoje ręce. Rzucam do stojącej obok grupki chłopaków pytanie o to kto z nich mówi po angielsku. Od razu znajduje się jeden chętny do rozmowy. Tłumaczę mu jaka jest sytuacja i pytam czy pomoże nam znaleźć hotel. Chłopak okazuje się bardzo fajny i miły i co najważniejsze, to ja go znalazłem a nie on mnie :) Tłumaczy, że jeżeli chcemy fajny hotel to pokaże nam inne miejsce. Pożycza od kumpla motorower typu jawka i śmiga dziarsko przed nami. Sytuacja taka sama jak na pustyni – ledwo za nim nadążamy. W końcu stajemy pod jakimś hotelem. Od razu zabieram się do negocjacji ceny i tu drugie trzęsienie ziemi. Cena nie jest do negocjacji... Próbuję wszystkiego. Złoszczę się, proszę, żartuję, blefuję, że oto właśnie idę szukać do innego hotelu. NIC! Kurcze, co jest. Czy to nadal ten sam kraj w którym byliśmy jeszcze dziś rano? Najwyraźniej nie. Przed wyjazdem przeczytałem gdzieś, że góry Atlas dzielą Maroko na część europejską po zachodniej i afrykańską po wschodniej ich stronie. Wygląda na to, że właśnie tego doświadczamy. Dobra. Oglądam pokój, klepię cenę i zabieramy się do rozpakowywania motorów.

Nagle słyszę, polskie "cześć". Obok nas jak spod ziemi wyrastają Monika i Sebastian. Przyjechali sobie tu wczoraj i zamierzają pozwiedzać Maroko. Super. Spędzamy wspólnie wieczór, pijemy piwko i gadamy o podróżach. Monika i Sebastian, oprócz tego że są bardzo fajnymi ludźmi, są też nieźle pozytywnie zakręceni. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

Następnego dnia zwiedzamy sobie Marrakesz, gubiąc się tu i ówdzie, zwiedzając to i owo. W swoim tempie w swoim stylu. Bardzo miło.




Wieczorem wychodzimy jeszcze na Jemaa el-Fna. Plac niesamowicie ożywa po zmroku, podobnie jak przyległe do niego ulice. Jak wyciągnięte z kieszeni pojawiają się stragany z jedzeniem, przyprawami, owocami, świeżym sokiem. 




Odwiedzamy  kilka uliczek obok robiąc zakupy prezentowe. W kufrach musi znaleźć się jeszcze trochę miejsca. Lokalni sprzedawcy zapraszają od czasu do czasu do swoich sklepów, ale niezbyt nachalnie. Dość śmiesznym akcentem była próba zwrócenia naszej uwagi jednego z nich który widząc, że prawdopodobnie jesteśmy Polakami woła, co często się zdarza, "dżen dopry". "Dobry" -  odpowiadam. Koleś wiedząc że trafił w narodowość, woła za nami "tak tak, zajebiszcie, tak, Makłowicz, Makłowicz!" Ubawił nas tym nieźle. Widocznie był tu gdy powstawał odcinek programu Roberta Makłowicza z Marrakeszu.

Potem wracamy jeszcze do hotelu i siedząc sobie na balkonie przyglądamy się z bezpiecznej odległości, jak życie po zachodzie słońca biegnie tu swoim całkiem wartkim tempem. Nasz dzień w Marrakeszu powoli dobiega końca.


2 komentarze:

  1. zdjęcie z misą ślimaków - cudowne!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki.
    Pierwszy raz w życiu spróbowałem, ale nie powiem, żebym od razu został wielkim fanem :))

    OdpowiedzUsuń