wtorek, 23 sierpnia 2011

Fez

Sobota, 20.08.2011

[Agata] W piątek równo z zachodem Słońca dojechaliśmy do Fezu. Pierwsze wrażenie - koszmar - slumsy, śmieci, tłok jak w ulu. Zaraz nas tubylcy obsiądą chmarą, okradną, zgwałcą motocykle i tyle będzie Maroka... W dodatku droga którą mamy jechać jest w totalnym remoncie, musimy skręcić, GPS się gubi, a Patryk o mało co nie wywala Hanki ze stresu. Zdecydowanie nie chcę tu nocować i zostawiać Gustawa i Hanki samych... Ale, po pierwsze primo, tubylcy raczej ciekawie nam się przyglądali zamiast atakować z nienacka, a po drugie primo to była nowa część miasta, a my udawaliśmy się do starej. Ta druga okazała się zdecydowanie ładniejsza. Od razu przechwycił nas jakiś majfrend i zorganizował nocleg (ta część podróżowania po tym kraju jest nieprzyzwoicie łatwa) w klimatycznym domu prywatnym - mamy pokoik z bibelotami i kotarą w oknie wychodzącym na "dziedziniec" domu z małą fontanną i klimatycznymi siedziskami. Możemy trochę popodglądać jak mieszkają lokalesi. Gustaw i Hanka dostali miejsce w pobliskim garażu wśród wielu skuterków i rowerów. Jeszcze tylko wieczorny spacer po labiryncie uliczek, tadżin z kuskusem dla mnie i pastilla (placek nafaszeworwany kurczakiem, orzeszkami i chyba soczewicąy, posypany cukrem pudrem i cynamonem) dla Patryka na kolację w przyjemnej knajpce na dachu, 3h walczenia żeby opublikować poprzedniego posta i można iść spać :)

Rano w sobotę niespiesznie wstaliśmy, i ruszyliśmy na podbój Fezu.
First things first, więc najpierw wstąpiliśmy do Cyber, czyli kafejki internetowej, żeby nadać wieści w świat. Łącze szybkie, arabska klawiatura opanowana, komunikaty systemowe w języku francuskim też, więc po 20 minutach było już po wszystkim (gwoli ścisłości - procedura blogowania jest trochę skomplikowana i wygląda tak: posty piszemy na naszym mini netbooku za 200 zł z Allegro, fotki zmniejszamy w aparatach foto do formatu 640x480, plik tekstowy z treścią posta i pomniejszone foty nagrywamy na pendrive, w kafejce odpalamy picasę, na którą robimy upload fotek, wklejamy posta na bloggera, linkujemy do zdjęć i wysyłamy w Sieć. Mini netbook, który mamy ze sobą ma taki soft, że publikacja czegokolwiek jest na tyle czasochłonna i uciążliwa (jak pisałam wyżej - ostatnio trwało to 3 godziny na 1 post), że najlepiej służy nam za maszynę do pisania :) Swoją drogą, mamy na tyle mało bagażu, że laptop z prawdziwego zdarzenia spokojnie mógłby z nami jechać i w/w procedura by się znacznie uprościła...)


Za pierwszy cel turystyczny obraliśmy pałac królewski, ale okazało się, że nie można go zwiedzać. Wtopa nr 1.

Wybraliśmy się zatem do mellah - żydowskiej dzielnicy. Po drodze jakiś majfrend nam wskazał kierunek, ale podziękowaliśmy mu za dalsze usługi. Chwilę potem, gdy znów stanęliśmy na rozdrożu i drugi majfrend wskazał nam drogę. Nie chciał się dać łatwo zbyć no i Patryk zaczął negocjować cenę oprowadzenia po dzielnicy. W tym czasie ja wślizgnęłam się nieśmiało do hammamu - bo akurat były godziny przewidziane dla kobiet. Pani "obsługująca" łaźnię wyglądała na bardzo ucieszoną z mojego zainteresowania miejscem i zaczęła mnie namawiać (na migi oczywiście, bo zresztą tak wyglądała cała komunikacja) do skorzystania z łaźni, ale nie było to w planach więc podziękowałam. Ale chętnie skorzystam z takiej możliwości np. w Marrakeszu lub gdzieś indziej, bo miejsce jest po pierwsze intrygujące, a po drugie, odświeżenie się w ciągu upalnego dnia to też nie jest najgorszy pomysł. Gdy wyszłam z łaźni negocjacje z majfrendem wciąż trwały. I nagle spod ziemi wyrósł ten pierwszy majfrend i zrobiła się bardzo niemiła atmosfera gdy zaczęli się wykłócać, że ten znalazł nas pierwszy więc jesteśmy "jego", a ten nie chce odpuścić bo już negocjacje trwały. Stwierdziliśmy, że nie chcemy być w środku tego zamieszania i wycofaliśmy się dziękując obu panom za ich "usługi". Pierwszy majfrend zaczął iść za nami i namawiać na tour de mellah, czym jeszcze bardziej mnie zciśnieniował. Nerwy puściły i wygarnęłam mu co myślę o ich natarczywości i nierespektowaniu tego, że może są ludzie, którzy wolą gubing po uliczkach niż płacenie nielegalnym przewodnikom i żeby nie łaził za nami. Niestety w tym konkretnym przypadku stracili wszyscy - my nie zobaczyliśmy dzielnicy, a żaden majfrend nie zarobił. W dodatku znowu się wkurzyłam na siebie, że jakiś majfrend mnie wyprowdził z równowagi... Dla pocieszenia obiecaliśmy sobie, że zwiedzimy krakowski Kazimierz i też będzie dobrze ;) Tak czy inaczej - to wtopa nr 2.

Zniesmaczeni wróciliśmy mniej więcej w rejon naszego klimatycznego noclegu  i głównej bramy (Bab Bu Dżelud) prowadzącej do mediny, gdyż w okolicy znajdowało się muzeum poświęcone marokańskiemu rzemiosłu (Musee du Batha). Zanim jednak tam dotarliśmy, wstąpiliśmy do kafejki - Patryk na kawę, ja na gorącą i słodką herbatę z miętą. Niestety - pomimo informacji na tablicy, że muzeum jest w ramadanie otwarte codziennie, oprócz wtorków, od 9 do 16, brama była zamknięta na głucho... Wtopa nr 3. Jeszcze bardziej nam to popsuło nastroje, ale szybko doszliśmy do zgody względem tego co dalej zrobić z tak "pięknie" rozpoczętym dniem.

Znowu wróciliśmy "pod bramę". Wcześniej zauważyłam, że po medinie wiedzie kilka "szlaków" oznaczonych różnymi kolorami i jedna z atrakcji, którą chcieliśmy odwiedzić  - Medresa Bu Inania - jest nie tak daleko od wejścia, zlokalizowana przy szlaku niebieskim. Stwierdziłam, że z moją nienajgorszą orientacją w terenie, GPSem (który choć pomocny, nie zawsze radzi sobie w ciasnej zabudowie tutejszych uliczek) i przewodnikiem Berlitza (którego drugi raz bym nie kupiła, bo może i jest ładnie wydany i dobrze się go czyta, ale w praktyce się nie sprawdza) damy radę tam dojść sami i się nie zgubić w labiryncie uliczek. Po minucie byliśmy u celu. Za cenę 10 dirhamów od łebka kupiliśmy sobie chwilę ciszy i spokoju na uroczym dziedzińcu... Chwila nie trwała jednak długo...

[Patryk] Medresa była super. Stara, pięknie zdobiona i bardzo spokojna. Gdzieś po drugiej stronie dziedzińca stała inna grupka turystów. Za dzwiami przesłniętymi kotarą tuż obok miejsca gdzie usiadłem rozmawiała cicho grupka Marokanek. Nagle ni stąd ni zowąd widzę przed nosem jakąś legitymację. W pomarańczowej koszulce i sportowej czapce stoi przede mną kolejny majfend i zaczyna przekonywać, do tego że jest the best. Dobra, wygląda na to że się nie wywiniemy. Może jak oddamy mu się pod opiekę to inni już się nie będą naprzykrzać. Tak też robimy. Negocjujemy z majferndem przyzwoitą wg nas cenę i ruszamy wgłąb labiryntu ciasnych uliczek. Gość jest wg legitymacji starszy ode mnie 3 lata, ale wygląda na młodszego, coś mi tu nie gra. Od razu na początku, tłumaczy, że jakby ktoś pytał to mamy mówić, że on tylko prowadzi nas do swojego sklepu. Pytam go o to czemu, ale odpowiedź jest tak pokręcona, że daję za wygraną. Podwójnie coś tu nie gra, ale nie mam ochoty na kolejną awanturę, więc dałem mu spokój. Ostatecznie okazuje się, że chłopak ma potężną wiedzę o miejscu gdzie jesteśmy, zna tu wszystkich, a w ciasnych uliczkach i zakamarkach porusza się zwinnie jak kot. Oprowadził nas po wielu fajnych miejscach. Zwiedziliśmy tradycyjną garbarnię skóry, wytwórnię materiałów, wytwórnię mosiężnych naczyń, ze trzy targi, muzeum i diabli wiedzą co tam jeszcze, bo wszystkiego i tak nie spamiętam.





Najfajniejsze jednak było to, że zabrał nas do domu swojej matki, gdzie wspólnie z całą rodziną posiedzieliśmy w miłej atmosferze, rozmawiając to na migi, to trochę po angielsku o tym i owym. Pod koniec najmłodszemu domownikowi, podarowaliśmy pocztówkę z Polski, czym  wzbudziliśmy radochę na wszystkich twarzach. Z każdym metrem i zwiedzonym miejscem nasz majfrend okazywał się coraz bardziej spoko.

Na koniec poprosiliśmy go aby zaprowadził nas do jakiejś dobrej niedrogiej restauracji na obiad. Zapytał nas jaka cena za posiłek nas interesuje. Skąd mam to wiedzieć, jestem tu od wczoraj, a nie od przynajmniej roku. Rzuciłem mu cenę z wczoraj, i dowiedziałem się, że to musiał być jakiś "piece of garbage" i nawet Marokoańczycy tak tanio nie jadają. Zaprowadził nas do jakiejś restauracji gdzie miało być tak dobrze jak u jego mamy, tyle, że dwa razy drożej. OK,pomyślałem, zobaczymy. W restauracji pożegnaliśmy się i rozliczyli za usługę.


Jedzenie było całkiem smaczne, ale poza tym, że dwa razy droższe, w niczym nie było lepsze od tego z wczoraj :). "Part of adventure", powiedzieliśmy sobie z Agatą, i choć trochę wyczerpani, to weseli wróciliśmy do wynajętego pokoju.

Mieliśmy zamiar wyskoczyć jeszcze wieczorem na mały spacer po medinie, ale ostatecznie skończyło się na tym, że wyskoczyłem sam na któtkie zakupy wody i czegoś do jedzenia na jutrzejszą drogę na południe.


2 komentarze:

  1. Będzie mnóstwo opowiadania i pięknych fotek jak wrócicie :) Trzymajcie się tam i nie dajcie natrętom, choć widzę, że łatwe to nie jest... ale taki urok tych krajów :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to chciałem sobie zawlaszczyć to i owo. Od dzisiaj włączam do swojego słownika wyrazy "majfrend" i "gubing". Dotychczas zamiast majfrenda używałem słowa skorpion. :) Gubing brzmi lepiej niż szwendanie się.
    Bardzo ładnie sobie radzicie i relacja się podoba. Trzymajcie tak dalej. Pozdrawiam
    Leff

    OdpowiedzUsuń