piątek, 26 sierpnia 2011

Sahara - Erg Chebbi i Hamada

Poniedziałek 22.08.2011 i wtorek 23.08.2011

[Agata] Drogi na południe, w kierunku Sahary, ciąg dalszy. Naszym celem są piaszczyste wydmy Erg Chebbi i offroadowy przejazd przez hamadę.

Z Jurrasique Hotel wyruszyliśmy około południa. Droga dalej wiła się przez czerwone góry. W pewnym momencie, za zakrętem objawiło się wielkie turkusowe jezioro. I to objawiło się w taki sposób, że pomyślałam tylko "o kur..."


Zatrzymaliśmy się na poboczu i zgodnie ustaliliśmy, że trzeba nad nie zjechać i pomacać turkusową wodę. Skręciliśmy więc w jakąś kamienistą dróżkę i dotarliśmy nad brzeg. Szybkie zrzucenie ciuchów motocyklowych i Patryk poszedł popływać na golasa, a ja poszłam poszukać płytkiej przeprawy na malutką wysepkę. Chwilę zamarudziliśmy i pojechaliśmy dalej.


Dzisiaj znowu krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie: góry, czerwona równina, wypłowiała równina przechodząca z kolei w szaro-burą, a następnie prawie czarną. Palmy były skupione wzdłuż koryt rzek (często o tej porze wyschniętych) lub wzdłuż ulic, tak jak u nas topole czy lipy.


Widoki znowu wspaniałe... ale...niestety znowu wrażenia z dnia zostały popsute przez spięcie z lokalesami.

Zjechaliśmy z drogi, żeby zobaczyć Source Blue de Meski czyli jak się dowiedzielimy "natural swimming pool". Okazało się to po prostu źródełkiem z dobudowaną infrastrukturą, gdzie tłumy lokalesów, głównie płci męskiej, spędzają czas. Wjazd płatny, w cenie herbata. Standard.

Pooglądaliśmy źródełko i panoramę i udaliśmy się na ową herbatę. Miała być słodka i z miętą a dostaliśmy zwykłą gorzką, ale i tak było sympatycznie. Oczywiście chodziło o to, żebyśmy coś kupili, ale kulturalnie i nienachalnie. Spodobał mi się jeden drobiazg i zapytałam o 7 takich (Paczuszanki, wiecie po co ;)) Oczywiście "no problem". Problemem okazała się cena - na wejście 80 euro za wszystko. Chyba ich pogięło. Zaczęły się negocjacje, które zmierzały w dobrym kierunku, dopóki nie przyszedł jakiś koleś, który te negocjacje przejął.Chciał nam wmówić, że kawałek blaszki to czyste srebro i że dla nas to przecież żaden wydatek i proponowana przez nas cena 15E to żart. Wkurza mnie, jak ktoś lepiej ode mnie wie kiedy żartuję i neguje moje pojęcie wartości pieniądza, więc stwierdziliśmy, że negocjacje do niczego nie dojdą, a czas zaczyna nas naglić, więc odpuszczamy, zostawiamy pocztówkę z Polski i grosika na szczęście i jedziemy w swoją stronę. Wtedy ten kolo prychnął, rzucił grosikiem (w geście "taa, na szęście... phi!"). To przebrało miarkę. Nie znoszę braku szacunku. Jesteśmy dla nich "kolegami" jeśli dajemy się wydoić z kasy. Inaczej, jesteśmy "not good people". Ja wyszłam w złości, Patryk też. Kolo szedł za nami wyzywając nas od złych ludzi... Wiem, nie można generalizować, bo pewnie przeciętny Marokańczyk nie stawi sobie a za pierwszy cel wydojenia Europejca, a tylko ci "z turystyki"... tylko właśnie z tymi drugimy się częściej spotykamy jako turyści. Spadamy stąd... 


Dojechaliśmy do Merzougi przy wydmach Erg Chebbi. Niesamowite. Wielkie  wydmy w kamienistym otoczeniu. Natychmiast jakiś lokales zaczął jechać za nami, a w zasadzie niebezpiecznie krążyć między nami na swoim motorowerku. W efekcie Patryk i transalp zaliczyli glebę na piachu, bo gość nie zostawiał pola do manewru. I stał tak nad nami, podnoszącymi obładowanego trampka z grząskiego piachu, nawijając o noclegu itp. Na wszystkie nasze pytania i uwagi (wiem, można gości ignorować, ale to cholernie trudne, kiedy jego wywody przeszkadzają w myśleniu i rozmowie między nami) miał zawsze wytrenowaną odpowiedź: czemu jedzie za nami? bo to jego droga; czemu nas nie zostawi w spokoju? bo to jego kraj i on jest u siebie i może robić co chce i jak nam się to nie podoba to znaczy, że go nie szanujemy. Cholera, to jednak z nami coś nie tak? W końcu jednak odpuścił tłumacząc, że jak pojedziemy tą drogą dalej, to będzie więcej piasku.
Niestety miał rację...


Przepchaliśmy motongi przez górę piachu (jechać się nie dało - tzn może dało, ale nie z naszymi umiejętnościami ;)) ale byliśmy tak wykończeni  wydarzeniami i popołudniowym upałem, że Patryk wszedł do gospodarstwa, które było tuż obok i zapytał o nocleg. Okazało się, że prowadzeni niewidzialną ręką znaleźliśmy przytulny nocleg prowadzony przez Francuzkę. Miejscówka okazała się europejską oazą na Saharze. Czysto, miło...


Pognaliśmy na pobliskie wydmy podziwiać zachód słońca, a następnie najbardziej rozgwieżdżone niebo jakie widziałam w życiu. Nocne niebo nad Saharą jest piękne...

Wszystko cacy, ale nie wzięliśmy latarek, telefonów - nic oprócz wody i aparatów fotograficznych... a tu dookoła ciemna noc, a na nocleg jakoś trzeba wrócić. Skierowaliśmy się na jakieś światła mniej więcej tam, gdzie powinien być nasz domek, a gdy do nich dotarliśmy okazało się, że nie znamy tego miejsca. Obraliśmy więc znowu najbardziej prawdopodobny kierunek i po 2 minutach byliśmy u siebie :) Gospodarze nieśmiało zapytali, jak znaleźliśmy drogę po ciemku na pustyni ;)

Czekała na nas wspaniała kolacja: chłodnik z ogórków i kwiatu pomarańczy, kuskus i deser - ciasto czekoladowe. Pycha! Na pytanie o to, co chcemy do picia Patryk odpowiedział:
- I will be honest. Do you have something European to drink?
- You mean beer?
- Beer or wine.
- We actually do have beer.
I na stole pojawiły się dwie puszeczki 0,33 piwka. Pierwsze %% w Maroku :) Ucieszyło nas to niezmiernie i bardzo poprawiło humory.
Patryk jeszcze tego wieczoru popływał w basenie, a ja mocząc w nim nogi nadrabiałam zaległości w pisaniu postów. Jutro wczesna pobudka - czeka nas wschód Słońca na Saharze.


[Patryk] Draka przy Source Blue de Meski z kupowaniem wisiorków dała mi sporo do myślenia. Poczułęm na własnej skórze jak bardzo trudno jest się dogadać gdy ludzie pochodzą z różnych kultur. Pewnie nasz sprzedawca wisiorków wziął chęć rozstania się i pozostawienia prezentu za manewr negocjacyjny. Jeżeli tak, to przyjął słuszną w tym momencie strategię zdewaluowania tego czym próbowaliśmy zbić cenę - czyli drobnym podarkiem. Problem w tym, że wtedy my już nie chcieliśmy grać w jego grę. W tym przypadku chodziło o drobiazg, ale jak silne emocje muszą takie sytuacje budzić w ludziach znacznie poważniejsze sprawy? Tego wieczoru siedząc na wydmach długo rozmawialiśmy, zastanawiać się jak z takich sytuacjach wychodzić bez emocjonalnych "zadrapań" po obu stronach konfliktu. Tak czy inaczej czegoś się nauczyliśmy.


Swoją drogą, cała ta historia miała jeszcze jeden wymiar. Negocjacje szły gładko i przyjemnie z dwoma młodymi chłopakami, którzy zaprosili nas do tego sklepu, poczęstowali herbatą, opowiedzieli trochę o sobie, a nawet wspólnie pograliśmy na bębnach. I pewnie doszlibyśmy do porozumienia, gdyby nie wkroczenie szefa. Sądząc po wieku i zachowaniu chłopaków ze sklepu, którzy natychmiast ucichli i pozwolili przejąć mu inicjatywę, ten facet albo był ich ojcem, albo właścicielem sklepu, a najpewniej jedno i drugie. Takie wkroczenia szefów do akcji, po których sytuacja staje się co najmniej żenująca często można zaobserwować także i w naszej kulturze.

Następnego dnia mieliśmy plan na wschód słońca na Erg Chebbi. Budziki nastawione na nieprzyzwoicie wczesną porę. Dzwonią, otwieramy oczy i, o zgrozo... jest już dość jasno. Zrywamy się z łóżek i w amoku pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy: woda, aparaty, wrzucamy jakieś ubranie na siebie i gazem na wydmy. Po wieczornych przechadzkach znamy mniej więcej topografię okolicy, więc po paru minutach jesteśmy już na niewielkiej wydmie, która jest najbliżej nas. Towarzyszy nam młoda, wesoła suczka, która mieszka u naszych gospodarzy. Jakieś trzy miesiące temu przyszła do nich, błąkając się po okolicy i tak już została.


Z wydmy na którą weszliśmy widać horyzont. Słońce wprawdzie jest już ponad nim, ale go nie widać, bo tuż nad horyzontem niebo jest trochę zachmurzone. Za chwilę jednak słońce wspina się ponad chmury i widzimy pierwsze promienie, które smugami ślicznie rozświetlają poranne niebo i oświetlają tę wielką piaskownicę. Robimy kilka fotek i stawimy sobie za cel wdrapanie się na najwyższą z wydm. Na oko ze 300 metrów w górę. Na początku jakoś idzie, potem, gdy robi się stromo, grzęźniemy w piachu po łydki. Nasza psia towarzyszka, najwyraźniej uznała nas za głupków i ani myśli iść z nami dalej.
Patrzy na nas jeszcze chwilę, a potem z pogardą odwraca się i wraca do domu. Ostatnie kilkanaście metrów na szczyt pokonuję na czworakach. Agata resztkami godności ludzkiej, robi to na dwóch nogach. Jeszcze chwila i mamy to!



Widok z góry jest na prawdę fajny, choć widać stąd wyraźnie jak mała jest ta piaszczysta wyspa. W sumie naliczyłem 11 wydm mniej więcej tej wysokości co ta, na którą wleźliśmy. Całe Erg Chebbi to jakieś 14 na 6 kilometrów, a potem tylko hamada, czyli kamienista pustynia rozciągająca się po horyzont.


Poprzedniego wieczoru, starsza Francuzka u której mieszkamy, wytłumaczyła nam co powoduje powstawanie wydm. Tym co powoduje, że powstają one właśnie w tym miejscu, jest duża ilość wody, która ochładza powietrze na wydmami, i dodatkowo powoduje że jest ono bardziej wilgotne. To powoduje że pył i piasek osiadają na ziemi w takich ilościach właśnie tu, a nie gdzie indziej. Ciekawe co? Jeszcze ciekawszą informacją było to, że kilka lat temu to miejsce nawiedziła wielka powódź która niemalże zrównała wszystko z ziemią...

Odsiedzieliśmy swoje na wydmie, pobawiliśmy się piaskiem, i wróciliśmy na smaczne śniadanie, po którym zaczęliśmy pakować motocykle. Potem jeszcze tylko przeprawa przez piach i jesteśmy na asfaltowej drodze. Trzeba przyznać, że GS znacznie lepiej radzi sobie na piachu. Stosunkowo gruba opona na przednim kole powoduje,  że prześlizguję się nim po piaszczystej drodze prawie bez problemu. Za to Hankę zagrzebałem po sam łańcuch ze dwa razy. Suniemy asfaltem dalej na południe. Na chwilę zjeżdżam jednak z drogi, żeby pojeździć między stadem wielbłądów.


Nasz plan to przejechać drogami po pustyni na północ, w kierunku gór Atlas. Na noclegu dostaliśmy ostrzeżenie, że drogi są często zapiaszczone, zwłaszcza w okolicach rzek (fesz-fesz), dlatego zrezygnowaliśmy z najdłuższej, ponad stukilometrowej trasy na zachód i wybraliśmy krótszą.

Tam gdzie kończy się asfalt, a zaczynają pisty (tak lokalesi mówią na bite szlaki po górach i pustyni) jest jeszcze mała wioska, Taouz. Zatrzymujemy się aby dokupić więcej wody do picia. W końcu jedziemy na Saharę, woda to podstawa - każdy przecież czytał "W pustyni i w puszczy". Po krótkiej chwili interesuje się nami jakiś wyluzowany lokales.Temperatura wokoło to już jakieś wysokie czterdzieści kilka stopni, więc kolesie zajmują się o tej porze generalnie życiem. Siedzą przed sklepem w cieniu, gadają, co chwilę któryś dłubie w nosie.

Lokales ogląda mapę, na której pokazujemy mu zaplanowaną trasę. Cmoka, kręci głową i mówi, że nasze "motors too heavy" i że to "not good for sand". Ale on zna objazdy. Kurde, nawet niewinne pokazanie gościowi mapy, może tu w krótkiej chwili zamienić się w zapytanie ofertowe. I już wiem co się dalej stanie. Koleś oferuje bycie przewodnikiem, ja w obawie o nasze bezpieczeństwo wykazuję cień zainteresowania i pozostaje już tylko pytanie o cenę. Gość rzuca kwotę, ja prawie spadam z fotela na którym zresztą nie siedzę. Chłopie, mówię mu po polsku, przecież za to mamy noclegi na dwa dni i to ze śniadaniami. Negocjujemy. Gadam mu o tym, że my to nie Anglicy czy Niemcy, że drajw hir mor den tri tałzem kilometers i że waha w Europie droga. Wszystko co mogę mu zapłacić to połowa jego ceny.
W końcu zgadza się i mamy deal. Super, już w myślach witam się z czekającą nas przygodą.  To on jeszcze pójdzie po swój motorbajk i coś tam naprawi, bo nie odpala i zaraz będzie.

No dobra, czekamy. Za 15 minut koleś wraca wystrojony w pustynne ubranie. Dobre 5 minut zajmuje nam upewnienie  się, że to rzeczywiście on. Motorbajk to prawdziwe cacko do pokonywania pustynii. Jeszcze tylko za załadowanie czegoś
(wody? paliwa?) do sakw i podpompowanie opon ręczną pompką. Dobrze wiedzieć, że ją ma, dzięki Stonerowi z forum f650gs.pl wiemy, że sprężynka z takiej pompki idealnie pasuje do hamulca w GSie :)



Nasz guide upewnia się, że mamy wodę, dość benzyny, po czym wrzeszczy na nas yalla!, i ruszamy na pustynię. Gość tak zasuwa na swoim zdezelowanym komarku, że mam serio trudności z dotrzymaniem mu tempa. Agata zostaje trochę z tyłu i w efekcie nasz przewodnik musi na nas czekać kilka razy. Droga jest rewelacyjna. Wije się pośród pustynnych krzewów, jest kamienista i nierówna. Czasem widać ją wyraźnie, czasem zupełnie znika. Esencja offroadowej jazdy. W tej temperaturze motory solidnie się grzeją, wentylatory szumią głośno, ale dają radę utrzymać silniki poniżej temperaturowego maksimum.
Nagle guide staje i oznajmia, że chce nam pokazać many. Jakie many? - przecież dogadaliśmy się co do ceny. Po dłuższej chwili, dociera do nas, że chodzi mu o majning (czyli o kopalnię). Dobra, zgadzamy się, nie podejrzewając podstępu. Jedziemy do kopalni. Gość pokazuje nam wielką na 60 metrów głębokości dziurę w ziemi, i długi chodnik, w którym odpoczywają górnicy. Nabywamy nawet za kilka euro jakiś kolorowy kryształek (wg zapewnień jest to malachit) na pamiątkę. Wracamy w kierunku motorów i tu następuje zwrot akcji. Gość zaczyna marudzić, że jego komarek strasznie się nagrzał i on dalej nie może na nim jechać. Proponuje, że pojedzie ze mną na tylnym siedzeniu.
Tego było dla mnie za wiele. Serio się wpieprzyłem. Gość mówi mi to dopiero teraz jak wyciągnął nas już kawał w głąb pustyni. Nie uśmiecha mi się jechać kolejnych 50 km motocyklem obładowanym kuframi i naszym guidem. Przeklinam trochę i stawiam mu wybór, albo jedziemy tak, jak on chce, ale taniej, albo tu się rozstajemy i gość dostaje 1/4 ceny. Mam miękkie serce, powinien dostać figę! Kolo wybiera opcję drugą, przekonany że to blef, bo bez niego nie będziemy wiedzieli jak wrócić. Niestety... :) Od kiedy wjechaliśmy na pustynię mój htc zapisywał naszą pozycję co 15 sekund. Znalezienie drogi powrotnej nie było żadnym problemem.


Wróciliśmy na asfalt  i pojechaliśmy w stronę Atlasu drogą wijącą się wśród pustynnych skał. Czas umilały nam małe, sympatyczne trąbki powietrzne tańczące bliżej lub dalej od drogi. Za jednym z zakrętów jedna taka wyskoczyła na nas obsypując piachem i wciskając pył pod kask. Od czasu do czasu od asfaltowej drogi odchodziły pustynne pisty i trochę było mi żal, że z dzisiejszego offroadu w sumie niewiele wyszło.

Pewnie nie przejmowałbym się tym zupełnie gdybym wiedział, że następnego dnia czeka nas najwspanialsza offroadowa przygoda, jaką do tej pory dane nam było przeżyć...


9 komentarzy:

  1. Haha, znam takie trabki :) Dobrze ze elektoronika sie przydala i mogliscie wrocic z tego offroadu bo kolo przegial maksymalnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kończy się jak u Hitchcocka najpierw trąbka powietrzna a potem napięcie rośnie :) Co będzie w następnym odcinku?

    OdpowiedzUsuń
  3. Cała masa przygód. Co czytam kolejne, to ciekawsze :) Czekam na jeszcze :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Agata wlasnie publikuje nastepny odcinek, wiec juz za chwileczke :)

    OdpowiedzUsuń
  5. ja również czekam z niecierpliwością ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. jesteście niesamowici a Waszego bloga czyta się jak świetną powieść podróżniczą:)

    OdpowiedzUsuń
  7. woo wyprawa marzeń :)
    ps.moped na 5 zdjęciu od dołu ma łyse opony :P

    OdpowiedzUsuń
  8. Żeby tylko łyse:) w niektórych miejscach całe kawałki ciemnej gumy już dawno odpadły odsłaniając łaty żółtej spod spodu.

    OdpowiedzUsuń