czwartek, 25 sierpnia 2011

Atlas Średni

Niedziela 21.08.2011

[Agata] Zaczęło się niezwykle miło - od śniadania przygotowanego przez gospodarzy - jajko sadzone, różne placki i chlebki, miód, oliwki, jakaś orzechowa posypka, masło, nektar brzoskwiniowy, kawa i herbata. Następnie zapakowaliśmy motocykle i ruszyliśmy na południe. Dzień upłynął pod znakiem widoków zmieniających się jak w kalejdoskopie, gdy przemierzaliśmy Atlas Średni. Gaje oliwne płynnie zmieniły się w czerwoną równinę, ta w żółtą i pasące się owce były niemalże niewidoczne na tle wypłowiałej roślinności, a osiołki były koloru kamieni. Potem pojawiły się zalesione pagórki, następnie las robił się coraz rzadszy i znowu dookoła była preria. Co jakiś czas opuszczane szlabany i znaki drogowe mówiły, że droga jest w zimie okresowo zamykana z powodu śniegu, co potwierdzały dwumetrowe pale wbite regularnie na poboczu i służące za słupki wytyczające drogę.


Dotarliśmy nawet do ośrodka narciarskiego, gdzie lekko przyrdzewiały ratrak czekał na nadejście zimy. Podróżujący z nami SnowCat (misiek zgarnięty ze stolika rzeczy znalezionych w Soelden) od razu rozpoznał swoje klimaty. Nawiasem mówiąc, stok może i krótki ale stromizna całkiem przyzwoita :)



Otoczenie zmieniło się ponownie, na czerwone góry, gdy wjechaliśmy w Atlas Wysoki. Ostatecznie zatrzymaliśmy się na nocleg w Jurrasique Hotel, jakieś 120 km od wydm Erg Chebbi, do których zmierzamy.

Ponadto podróż mijała bardzo szybko - za sprawą dobrych dróg i niemęczącej temperatury, więc zajechaliśmy dużo dalej niż planowaliśmy. W zasadzie, trasę, którą zaplanowaliśmy na 2 dni, można by zrobić w jeden, gdyby nie było żadnych przygód i dłuższych postojów. My jednak zaliczyliśmy i przygody i dłuższe postoje, a w dodatku w pewnym momencie zboczyliśmy z trasy wyznaczonej rano, żeby pojechać bardziej widokowym odcinkiem.


Przygoda niestety nie należała do najmilszych. Na rondzie skręcaliśmy w lewo i pomiędzy mnie i Patryka wjechała czerwona taksówka, która nagle się zatrzymała. Prędkość w zasadzie zerowa, ale zaskoczenie pełne, więc pomimo hamowania Gustaw cmoknął taksówkę w pupę, lekko naddzierając oponą naklejkę służącą za rejestrację. W zaskoczeniu, lekkim przechyle i stresie który się natychmiast pojawił zabrakło mi siły na utrzymanie GSa w pionie i musiał  zostać delikatnie położony na lewą stronę. Taksiarz pomógł mi go podnieść (Patryk bezpiecznie przejechał przez skrzyżowanie i chwię trwało zanim zawrócił) ale marudził na wyrządzoną "szkodę". Wysępił 20 euro i pojechał w swoją stronę, tak jak i inni gapie, którzy zebrali się dookoła. My też odjechaliśmy ale zaraz się zatrzymaliśmy aby ochłonąć i posprawdzać to i tamto.

Straty materialne minimalne - kufer lekko powiększył wgniota, którego miał wcześniej i ułamał się tylny zaczep - co ciekawe spawy wytrzymały, plastik pękł obok. Klej dwuskładnikowy, dwie trytytki i dodatkowe wzmocnienie poxiliną, może i nie są estetyczne, ale trzymają bardzo dobrze i mogę bez trudu kontynuować podróż. Fantastyczną robotę robią pasy, które dodatkowo mocują kufry do motocykla.

Za to straty moralne bardzo duże, jak to zwykle w moim przypadku. Humor siadł mi na dobre, frajda z jazdy zmalała, dynamika jazdy spadła razem z wiarą we własne umiejętności.

W ciągu dnia, gdy wjechaliśmy w jeden z "górskich" odcinków trochę nam dolało, więc natychmiast zrobiło się ślisko, w pełnym słońcu asfalt też czasami był śliski a dodatkowe silne podmuchy bocznego wiatru i serie zakrętów sprawiły, że cały czas byłam spięta i jechałam bardzo zachowawczo. Nie bardzo pomogły piękne krajobrazy ani ciepłe gesty ze strony Patryka, który starał się mnie pocieszyć, postawić sytuację w innym świetle i przywrócić radość z jazdy....


[Patryk] Droga z Fez na południe, wczesnym rankiem była super. Chłodno, niewielki ruch. Niedługo po wyjechaniu z miasta  dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka, które wyglądało jak plac budowy. Po prawej stronie drogi wyrastały nowe domy, trochę na wzór europejski. Chwilę później zobaczyłem całkiem solidnych rozmiarów stadion sportowy. Miasteczko wyglądało jak nowo powstająca dzielnica Fez, tyle, że w znacznej odległości od miasta właściwego. Ciekawostką była nowiutka droga z gładkim asfaltem biegnąca równolegle do tej, którą jechaliśmy. Pomimo, że wyglądała na ukończoną, wszystkie światła świeciły się na czerwono. Widocznie król jeszcze jej oficjalnie nie oddał do użytku i póki co nikt nie mógł z niej korzystać, bo a nuż by się popsuła.

Jeszcze jedno rondo i wygląda na to że miasteczko się kończy. Po zjechaniu z ronda przez dłuższą chwilę nie widziałem Agaty w lusterku. Czasem się to zdarza, więc zwolniłem trochę i czekam. Dłuższa chwila i nic, może zatrzymały ją światła? Kolejnych 20 sekund i nadal nic. Trzeba to sprawdzić. Zawracam i poganiam Hankę do dynamicznego galopu. Za chwilę jestem przy rondzie i widzę, że wszyscy na drogach dojazdowych do ronda stoją. Coś jest nie tak, ale po pierwsze, drugie i trzecie - tylko bez paniki. Za czerwoną taksówką, która stoi na środku ronda widzę jak Agata klęczy i zagląda GSowi, jak by to powiedzieć, pod pupę. GS stoi na stopce, jakby nigdy nic. Nie silę się na objeżdżanie ronda, tylko walę pod prąd, bo tak było krócej i podjeżdżam bliżej. W międzyczasie, zbiera już kupka gapiów. Z krótkiej wymiany zdań, albo raczej fragmentów zdań, dowiaduję się że Agata jest cała i ok, że było hamowanie, gleba, zniszczona rejestracja i urwany zaczep od kufra. Pana poszkodowanego pytam czy ok, mówi że ok i pokazuje na zdartą naklejkę z rejestracją. Agata drepcze wokół GSa co chwilę oglądają mu pod tyłek (przynajmniej teraz wiem, że chodzi o kufer).
Napięcie jest wysokie, trzeba je jakoś rozładować. Z podstaw fizyki wiem, że napięcie najlepiej rozładować powodując przepływ prądu. Przepływ prądu to praca, a praca to działanie. Trzeba więc działać. Najpierw pozbywam się Pana poszkodowanego. Przepływem prądu się go nie pozbędę, 12V z akumulatora motocyklowego to za mało, ale prawdopodobnie pozbędę się go przepływem gotówki. Przepływ 20 euro w papierku wystarcza, i Pana poszkodowanego mamy z głowy. Agata zdążyła już ochłonąć więc zjeżdżamy na pobliskie pobocze.Tam szacujemy rozmiar szkód i przystępujemy do ich likwidacji. Z materialnymi - prosta sprawa. Poxipol, trytytki i poksylina załatwiają sprawę z zapasem. Gorzej ze szkodami moralnymi u sprawczyni kolizji. Tu trochę pracy przynosi pewne efekty, ale do końca dnia czeka nas jazda w mocno wakacyjnym tempie, co zresztą ma swoje plusy, bo krajobrazy wokół nas zmieniają się jak w filmie z National Geographic, a powolna jazda bardzo sprzyja cieszeniu się nimi.







Na mapie topograficznej, jaką mam w GPSie zobaczyłem punkt z noclegiem znajdujący się w dość dużym wąwozie utworzonym przez rzekę Ziz. Kieruję nas tam i okazuje się że to całkiem miłe miejsce. Właściciel komunikuje się po angielsku. Po krótkich negocjacjach cenowych decydujemy się zostać.


Spędziliśmy tu całkiem miły wieczór podziwiając wąwóz, mocząc nogi w basenie i poznając kilka ciekawych osób. Jedną z nich jest sympatyczny jegomość z RPA, który będąc na emeryturze, włóczy się po Europie kupionym we Frankfurcie kilkuletnim Renault Kangoo. Maroko to ostatni etap. Zamierza sprzedać swojego "kampera" w Marrakeszu i wrócić do domu. Co ciekawe, gość poprzedniej nocy mieszkał w Fez u tej samej rodziny co my. Ponieważ sam jest motocyklistą i swoim Suzuki DR zjeździł trochę Afrykę, zapamiętał nas sobie już w Fez. Opowiedzieliśmy mu trochę o dotychczasowym przebiegu naszej wyprawy, po czym on zaczął zachodzić w głowę, po co, do diabła, z Holandii do Maroko jechaliśmy przez Słowację, Austrię i Włochy, zamiast jakąś krótszą drogą. Śmiejemy się z tego bo dość często (chyba już ze trzeci raz) gdy mówimy Poland, ludzie słyszą Holland. Potem, dzięki naszej znajomości z Bartem, który sporą część życia spędził w RPA, sprawiamy naszemu nowo poznanemu znajomemu wiele radości mówiąc, że wiemy co to cook sisters, skotel i gdzie w RPA można pojeździć na nartach. Po wspólnej kolacji dzień powoli  się kończy, i zbieramy się do spania. Rano okazuje się, że nasz afrykański znajomy grał do 5 rano w Age of Empires, obalając przy tym 2 litry wina które miał w swoim Kangoo ze sobą i nie dość, że jest niewyspany to jeszcze ma sporego kaca. Dość odjechany z gościa emeryt :).

9 komentarzy:

  1. Żeby nie jeździć z Holandii do Maroka przez Słowację Austrię itd. to podpowiem, że dobrze jest mówić "Połland" i wtedy w 80% przypadków nie ma problemu. ;)
    Co to, czy też kto to jest cook sister?
    3majcie się, a ty Doodek nie bój nic. Gleba była prawie parkingowa. Jeszcze kilka tys. km i po glebie będziesz wskakiwać w tempie szybszym niż upadek moto. Wiem to po sobie... :D
    Pozdrawiam
    Leff

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie sie robi. Czytam Was juz regularnie. Mnie Bart nie uswiadomil co to jest cook sisters i skotel. Zaraz sobie wygooglam a jak nie znajde to mam nadzieje ze mi powiecie :)
    HMadzia

    OdpowiedzUsuń
  3. Będziecie kiedyś z uśmiechem na ustach wspominać te wszystkie przygody. Pewnie, że zaczepu szkoda, ale nich Wam takie przypadkowe cóś nie odbierze radości z tego pięknego dnia przygody :) Jarek

    OdpowiedzUsuń
  4. Super macie przygode. Agata, nie poddawaj sie :) Mam nadzieje ze po takiej wyprawie bedziecie chcieli sie jeszcze czasami ze mna przejechac gdzies blizej :) Pozdro. Arek

    OdpowiedzUsuń
  5. W zasadzie to jesteście małżeństwem na dwa razy na dwóch kółkach. Takich małżeństw pewnie w Polsce jest sporo, ale Wy jesteście jedynymi (albo bardzo nielicznymi), którzy zdecydowali się na tak egzotyczną wyprawę. Szacun!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Chrzanic glebe i czerwone taksowki. Coco Jumbo i do przodu ! :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Czytamy i mocno przeżywamy.
    Jaga i Lutek

    OdpowiedzUsuń
  8. Swietnie sobie radzicie z niespodziankami;-) dzis przeslalam namiary na bloga koledze z pracy-zapalonemu motocykliscie - to pol dnia mial wypieki na twarzy i mowil: ale hardcorowcy! ja tez czytam i przezywam z wami te przygode. Juz z Lodzi... Prowadzenie bloga to nie taki pikus- brawo za wytrwalosc i dzieki za emocje

    OdpowiedzUsuń
  9. Hej Kochani:
    Pozdrawiamy znad Atlantyku.

    No to po kolei:
    Leff,
    coock sisters to takie ciacho. Podobnie jak w RPA, w Indiach, tu i pewnie w innych miejscach swiata, z ciasta robi sie rozne ksztalty, smazy na glebokim oleju lub oliwie a pozniej namacza w gestym cuktowym syropie, czasem z dodatkiem soku z cytryny. Takie ciacho w formie warkocza to wlasnie coock sisters w RPA. W Indiach ma postac kulek i nazywa sie gulab jamun. Tu w Maroko ksztalty sa rozne, ale tez smakowite...

    Arek,
    Wracamy i jedziemy razem na Slowacje na piwko?

    Wszyscy,
    Dzieki za wszystkie komentarze. Dajecie nam nimi tyle paliwa do pisania, ze gdyby nie Wy pewnie skonczyloby sie na dwoch - trzech postach.

    AiP

    OdpowiedzUsuń